Wstawiam ten post dopiero teraz,
ponieważ dopiero teraz mam Internet. Na szczęście już nie będzie dłuższych
przerw bez niego, więc ani ja się nie martwię, ani wy się nie martwcie.
Ostatnie dni w Pretorii były bardzo ciekawe. Byłem z psami na spacer… a raczej
wyprawę, bo na kilka godzin, daleko na jakieś pustkowia. Znaczy to był park w
mieście, ale na zdjęciach wygląda jak szczera sawanna. Czekać tylko, aż pojawi
się lew jakowyś, albo inna bestyja. W piątek miałem długą sesję zdjęciową z
zachodem słońca, i udało mi się zrobić parę naprawdę ładnych zdjęć, a z jednego
jestem bardzo dumny. Następnego dnia (tj.
sobota) wstałem sobie spokojnie… o 4:30 rano, bo o 6:55 miałem lot do CT. O
bogowie! Wschód słońca zobaczyłem dopiero w samolocie, a całą podróż (krótką,
bo około dwie godziny leciałem) przespałem. Mamy za sobą sprawy sprzedCapeTownowe. Czas na pierwsze
spotkanie z nieznanym światem. Czułem się jak Armstrong lądujący na księżycu…
Zaczynamy!
Na lotnisku w Cape Town przywitał
mnie mój gospodarz. Blake, u którego będę mieszkał przez następne dwa miesiące,
w jednym z pokoi jego mieszkania. Nie znałem go wcześniej, ale od razu zrobił
na mnie przyjazne wrażenie. Gdy, już z moim bagażem, rozglądałem się na
lotnisku, poszukując kartki z moim imieniem i nazwiskiem, z krzeseł wstał
wysoki chłopak: przetarte dżinsy, różowa koszula w kwiatki, pod nią czarna
koszulka z wielkim symbolem PEACE,
długie włosy rozrzucone na wietrze, broda i najbardziej przyjazna twarz jaką
można sobie wyobrazić. Wypisz, wymaluj typowy hipis z lat 70. Bałem się
pierwszego spotkania: primo: nie znam go, secundo: mój angielski mógł być
niewystarczający, aby się dogadać. Ale wszystko było w porządku, nawet
pochwalił mój angielski, bo sądził, że nie będę nic umiał :D
Po odebraniu mnie z lotniska, Blake (bo tak się nazywa owy hipis) zawiózł mnie do mieszkania. Nie
wspomnę o tym, że mamy wiele wspólnego, ale oprócz tego rozmawia się z nim
naprawdę dobrze. Jest bardzo otwarty, uprzejmy, wyluzowany i mówi do ciebie z
wiecznym szczerym uśmiechem. Po drodze byliśmy na kawie i już przedstawił mnie
części swoich znajomych z kawiarni, którą, jak mówi, odwiedza prawie
codziennie.
Pokój, który wynajmuję jest
większy niż przypuszczałem i jest genialny! Śpię pod kołdrą z Pokemonów, łóżko
jest wygodne, a włącznik światła jest pomazany: na górze jest napisane Vader, a na dole Luke, odpowiednio do włączania i wyłączania światła :D A widok z
okna? Mam kilkaset metrów do oceanu i widzę go jak rano wstaje! Mieszkanie jest
naprawdę fantastyczne i jest blisko do mojej szkoły.
Po tym jak ogarnąłem się i
przebrałem, Blake zaproponował mi pokazanie swojego sklepu i okolicy,
oczywiście się zgodziłem; jako „nowy”
w mieście muszę wiedzieć co gdzie jest, żeby się nie zgubić. Tak więc
pojechaliśmy, a ja ciągle miałem oczy jak jajka, bo nadal nie mogłem uwierzyć,
że jestem w RPA i to w Cape Town, 13 000 kilometrów od domu… uch… A
miasto? Bardzo ładne i przyjazne, pełne dobrej energii i atmosfery. Każdy
każdemu powie dzień dobry, cześć czy po prostu się uśmiechnie i przybije „żółwika”. Nikt nie musi się tutaj
wstydzić, ludzie chodzą luźno ubrani, jak chcą, boso, w glanach, w koszuli, z
gołą klatką, z długimi włosami, w dredach. Można tutaj znaleźć wszystko.
Blake jest po studiach inżynieryjnych
i z kolegą robią meble. Ale nie normalne, skupują palety i robią „Pallets Furniture’s”. śmiałem się z nim,
że to są idealne mebla dla hipsterów, on na to, że Cape Town to istny raj dla
nich, i jest ich pełno tutaj. Uwierzyłem jak poszedłem na targ, ale o tym
potem. Blake ma sklep razem z kolegą Peterem, z naprawdę innymi i oryginalnymi
rzeczami, oraz Old Schoolowymi
ubraniami. Nie da się tych wszystkich rzeczy opisać, dlatego wstawiam zdjęcia,
żebyście wiedzieli z czym się spotkałem i będę spotykał, bo w soboty będę
pomagał Blake’owi w sklepie. Super sprawa, bo przychodzą tam bardzo ciekawi
ludzie; kreatywni, uzdolnieni artystycznie, ludzie z pasją.
Po spędzeniu godziny w sklepie,
Blake zabrał mnie na przechadzkę po okolicy. Muszę przyznać, że w CT jest mnóstwo sklepów z dziwnymi
rzeczami. Trafiliśmy w końcu na targ żywnościowy. Dowiedziałem się, że tutaj
jest całe skupisko hipsterów, nikt nie patrzy na ciebie dziwnie, każdy ubiera
się jak chce. I rzeczywiście: ludzie chodzili w zimowych czapkach, przy 20’C,
jeden chłopak był w samej piżamie, było cudownie. Spróbowałem różnych rodzajów
czekolad, orzechy w karmelu i tutejszy przysmak: suszone mięso. Pycha!
Po spróbowaniu różnorakich
przekąsek przeszliśmy się dalej; Blake powiedział, że chce mi coś fajnego
pokazać. Gdy rozmawialiśmy wcześniej tego dnia, powiedziałem mu, że uwielbiam
stare samochody, a on mnie zaprowadził do miejsca, gdzie jego kolega takowe
naprawia i jednocześnie mieszka na tyłach warsztatu. Po prostu niesamowite.
Cały warsztat był w stylu American Old School,
wszystko, od rękawic bokserskich, skórzanych kurtek, szafy grającej i kanapy,
po lodówkę i resztę kuchni. A samochody… każdy fan czterech kółek by został tam
kilka godzin i je podziwiał. Były trzy auta, wyglądające jak nowe i stary
Harley Davidson jeszcze z kabiną dla pasażera. Niesamowite.
Resztę soboty spędziłem w sklepie
Blake’a, potem jeszcze pojechaliśmy do ogromnego centrum handlowego, którego
architektura przypominała Perski, albo Arabski pałac. Było tam od groma
wszelakich sklepów, kina, fontanny… wszystko. Wróciliśmy do mieszkania około
godziny 20:00 i poszliśmy od razu spać, bardzo zmęczeni.
W niedzielę Blake zabrał mnie do Llandudno na lunch i na plażę.
Pojechała z nami jego dziewczyna, Danny.
Na obiad zjedliśmy ryby z frytkami wpatrzeni w przepiękny widok; masywne i
potężne góry, piętrzące się nad uroczą zatoczką. Coś niesamowitego. W dodatku
nad nami latało stado mew, więc co jakiś czas rzucaliśmy im frytki, one zaś
szybko pędziły, żeby złapać to w locie. Urocze. I to nie były jedyne napotkane wtedy
zwierzęta, bo przy brzegu pływały foki! Prawdziwe foki, a ja jak debil jakiś
chodziłem po skałach i robiłem im zdjęcia, ale było warto. Przepiękne
stworzenia. Po jedzeni ruszyliśmy na plażę. Widok po prostu nieziemski. Z
jednej stromy samotne szczyty, z drugiej otwarty ocean, aż po horyzont. Same
zdjęcia nie oddają tego wrażenia ogromnej otwartej przestrzeni, morskiego
wiatru wiejącego we włosy… w dredy, oraz cudownego zapachu soli. Coś pięknego.
Na plaży były ogromne kamienie, na które się wspinaliśmy, żeby mieć lepsze
widoki, i były lepsze. Mam nadzieję, że z pomocą zdjęć i wyobraźni usłyszycie
szum fal, poczujecie wiatr i energie tego miejsca.
To jest chyba mój najdłuższy
post, a tylko a propos dwóch dni.
Dzisiaj jest poniedziałek, jestem w Cape Town od soboty, a już tyle się działo
i naprawdę czuję się, jakbym tu siedział kilka tygodni. Nigdy tak nie miałem, a
tutaj jest tak niesamowita energia i atmosfera, że wydaje się jakby czas staną.
Coś niesamowitego. Dzisiaj byłem pierwszy raz w szkole, ale dopiero w weekend
napisze o tym, i od razu o całym tygodniu nauki. Nie wierzę w to, że to dopiero
trzeci dzień. Ale cóż mogę poradzić. Jestem w Cape Town, dokładnie w dzielnicy
Sea Point, siedzę w wynajmowanym pokoju, jutro mam szkołę, a ja kończę pisać bloga
o tym co robię, słuchając przy tym Lany del Ray oraz Dżemu. Czy można spędzić
wakacje lepiej? Pozdrawiam z drugiego końca wszechświata!
Oto część zdjęć z Pretorii i Llandudno. Zdjęcia ze sklepu Blake'a i warsztatu samochodowego wrzucę później, bo muszę je jeszcze przewertować.
Zachód słońca w piątek
Spacer z psami na sawannie :D
W Cape Town jest tak dużo Garbusków!
Sklep dla Hipsterów Blake'a
Ezoteryczny Byt
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz