poniedziałek, 30 czerwca 2014

RPA II - Bliskie spotkanie trzeciego stopnia: Cape Town

  Wstawiam ten post dopiero teraz, ponieważ dopiero teraz mam Internet. Na szczęście już nie będzie dłuższych przerw bez niego, więc ani ja się nie martwię, ani wy się nie martwcie. Ostatnie dni w Pretorii były bardzo ciekawe. Byłem z psami na spacer… a raczej wyprawę, bo na kilka godzin, daleko na jakieś pustkowia. Znaczy to był park w mieście, ale na zdjęciach wygląda jak szczera sawanna. Czekać tylko, aż pojawi się lew jakowyś, albo inna bestyja. W piątek miałem długą sesję zdjęciową z zachodem słońca, i udało mi się zrobić parę naprawdę ładnych zdjęć, a z jednego jestem bardzo dumny. Następnego dnia (tj. sobota) wstałem sobie spokojnie… o 4:30 rano, bo o 6:55 miałem lot do CT. O bogowie! Wschód słońca zobaczyłem dopiero w samolocie, a całą podróż (krótką, bo około dwie godziny leciałem) przespałem. Mamy za sobą sprawy sprzedCapeTownowe. Czas na pierwsze spotkanie z nieznanym światem. Czułem się jak Armstrong lądujący na księżycu… Zaczynamy! 

 Na lotnisku w Cape Town przywitał mnie mój gospodarz. Blake, u którego będę mieszkał przez następne dwa miesiące, w jednym z pokoi jego mieszkania. Nie znałem go wcześniej, ale od razu zrobił na mnie przyjazne wrażenie. Gdy, już z moim bagażem, rozglądałem się na lotnisku, poszukując kartki z moim imieniem i nazwiskiem, z krzeseł wstał wysoki chłopak: przetarte dżinsy, różowa koszula w kwiatki, pod nią czarna koszulka z wielkim symbolem PEACE, długie włosy rozrzucone na wietrze, broda i najbardziej przyjazna twarz jaką można sobie wyobrazić. Wypisz, wymaluj typowy hipis z lat 70. Bałem się pierwszego spotkania: primo: nie znam go, secundo: mój angielski mógł być niewystarczający, aby się dogadać. Ale wszystko było w porządku, nawet pochwalił mój angielski, bo sądził, że nie będę nic umiał :D

 Po odebraniu mnie z lotniska, Blake (bo tak się nazywa owy hipis) zawiózł mnie do mieszkania. Nie wspomnę o tym, że mamy wiele wspólnego, ale oprócz tego rozmawia się z nim naprawdę dobrze. Jest bardzo otwarty, uprzejmy, wyluzowany i mówi do ciebie z wiecznym szczerym uśmiechem. Po drodze byliśmy na kawie i już przedstawił mnie części swoich znajomych z kawiarni, którą, jak mówi, odwiedza prawie codziennie. 

 Pokój, który wynajmuję jest większy niż przypuszczałem i jest genialny! Śpię pod kołdrą z Pokemonów, łóżko jest wygodne, a włącznik światła jest pomazany: na górze jest napisane Vader, a na dole Luke, odpowiednio do włączania i wyłączania światła :D A widok z okna? Mam kilkaset metrów do oceanu i widzę go jak rano wstaje! Mieszkanie jest naprawdę fantastyczne i jest blisko do mojej szkoły. 

 Po tym jak ogarnąłem się i przebrałem, Blake zaproponował mi pokazanie swojego sklepu i okolicy, oczywiście się zgodziłem; jako „nowy” w mieście muszę wiedzieć co gdzie jest, żeby się nie zgubić. Tak więc pojechaliśmy, a ja ciągle miałem oczy jak jajka, bo nadal nie mogłem uwierzyć, że jestem w RPA i to w Cape Town, 13 000 kilometrów od domu… uch… A miasto? Bardzo ładne i przyjazne, pełne dobrej energii i atmosfery. Każdy każdemu powie dzień dobry, cześć czy po prostu się uśmiechnie i przybije „żółwika”. Nikt nie musi się tutaj wstydzić, ludzie chodzą luźno ubrani, jak chcą, boso, w glanach, w koszuli, z gołą klatką, z długimi włosami, w dredach. Można tutaj znaleźć wszystko. 

 Blake jest po studiach inżynieryjnych i z kolegą robią meble. Ale nie normalne, skupują palety i robią „Pallets Furniture’s”. śmiałem się z nim, że to są idealne mebla dla hipsterów, on na to, że Cape Town to istny raj dla nich, i jest ich pełno tutaj. Uwierzyłem jak poszedłem na targ, ale o tym potem. Blake ma sklep razem z kolegą Peterem, z naprawdę innymi i oryginalnymi rzeczami, oraz Old Schoolowymi ubraniami. Nie da się tych wszystkich rzeczy opisać, dlatego wstawiam zdjęcia, żebyście wiedzieli z czym się spotkałem i będę spotykał, bo w soboty będę pomagał Blake’owi w sklepie. Super sprawa, bo przychodzą tam bardzo ciekawi ludzie; kreatywni, uzdolnieni artystycznie, ludzie z pasją. 

 Po spędzeniu godziny w sklepie, Blake zabrał mnie na przechadzkę po okolicy. Muszę przyznać, że w CT jest mnóstwo sklepów z dziwnymi rzeczami. Trafiliśmy w końcu na targ żywnościowy. Dowiedziałem się, że tutaj jest całe skupisko hipsterów, nikt nie patrzy na ciebie dziwnie, każdy ubiera się jak chce. I rzeczywiście: ludzie chodzili w zimowych czapkach, przy 20’C, jeden chłopak był w samej piżamie, było cudownie. Spróbowałem różnych rodzajów czekolad, orzechy w karmelu i tutejszy przysmak: suszone mięso. Pycha! 

 Po spróbowaniu różnorakich przekąsek przeszliśmy się dalej; Blake powiedział, że chce mi coś fajnego pokazać. Gdy rozmawialiśmy wcześniej tego dnia, powiedziałem mu, że uwielbiam stare samochody, a on mnie zaprowadził do miejsca, gdzie jego kolega takowe naprawia i jednocześnie mieszka na tyłach warsztatu. Po prostu niesamowite. Cały warsztat był w stylu American Old School, wszystko, od rękawic bokserskich, skórzanych kurtek, szafy grającej i kanapy, po lodówkę i resztę kuchni. A samochody… każdy fan czterech kółek by został tam kilka godzin i je podziwiał. Były trzy auta, wyglądające jak nowe i stary Harley Davidson jeszcze z kabiną dla pasażera. Niesamowite.

 Resztę soboty spędziłem w sklepie Blake’a, potem jeszcze pojechaliśmy do ogromnego centrum handlowego, którego architektura przypominała Perski, albo Arabski pałac. Było tam od groma wszelakich sklepów, kina, fontanny… wszystko. Wróciliśmy do mieszkania około godziny 20:00 i poszliśmy od razu spać, bardzo zmęczeni. 

 W niedzielę Blake zabrał mnie do Llandudno na lunch i na plażę. Pojechała z nami jego dziewczyna, Danny. Na obiad zjedliśmy ryby z frytkami wpatrzeni w przepiękny widok; masywne i potężne góry, piętrzące się nad uroczą zatoczką. Coś niesamowitego. W dodatku nad nami latało stado mew, więc co jakiś czas rzucaliśmy im frytki, one zaś szybko pędziły, żeby złapać to w locie. Urocze. I to nie były jedyne napotkane wtedy zwierzęta, bo przy brzegu pływały foki! Prawdziwe foki, a ja jak debil jakiś chodziłem po skałach i robiłem im zdjęcia, ale było warto. Przepiękne stworzenia. Po jedzeni ruszyliśmy na plażę. Widok po prostu nieziemski. Z jednej stromy samotne szczyty, z drugiej otwarty ocean, aż po horyzont. Same zdjęcia nie oddają tego wrażenia ogromnej otwartej przestrzeni, morskiego wiatru wiejącego we włosy… w dredy, oraz cudownego zapachu soli. Coś pięknego. Na plaży były ogromne kamienie, na które się wspinaliśmy, żeby mieć lepsze widoki, i były lepsze. Mam nadzieję, że z pomocą zdjęć i wyobraźni usłyszycie szum fal, poczujecie wiatr i energie tego miejsca. 

 To jest chyba mój najdłuższy post, a tylko a propos dwóch dni. Dzisiaj jest poniedziałek, jestem w Cape Town od soboty, a już tyle się działo i naprawdę czuję się, jakbym tu siedział kilka tygodni. Nigdy tak nie miałem, a tutaj jest tak niesamowita energia i atmosfera, że wydaje się jakby czas staną. Coś niesamowitego. Dzisiaj byłem pierwszy raz w szkole, ale dopiero w weekend napisze o tym, i od razu o całym tygodniu nauki. Nie wierzę w to, że to dopiero trzeci dzień. Ale cóż mogę poradzić. Jestem w Cape Town, dokładnie w dzielnicy Sea Point, siedzę w wynajmowanym pokoju, jutro mam szkołę, a ja kończę pisać bloga o tym co robię, słuchając przy tym Lany del Ray oraz Dżemu. Czy można spędzić wakacje lepiej? Pozdrawiam z drugiego końca wszechświata! 

Oto część zdjęć z Pretorii i Llandudno. Zdjęcia ze sklepu Blake'a i warsztatu samochodowego wrzucę później, bo muszę je jeszcze przewertować.

 Zachód słońca w piątek


 Spacer z psami na sawannie :D

Jedzenie obiadu z takim widokiem...


Zatoka w Llandudno



Żaby - nie psy...




W Cape Town jest tak dużo Garbusków!



Sklep dla Hipsterów Blake'a






Włącznik światła w moim pokoju
MayThe4thBeWithYou

Ezoteryczny Byt

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz