Wstawiam ten post dopiero teraz,
ponieważ dopiero teraz mam Internet. Na szczęście już nie będzie dłuższych
przerw bez niego, więc ani ja się nie martwię, ani wy się nie martwcie.
Ostatnie dni w Pretorii były bardzo ciekawe. Byłem z psami na spacer… a raczej
wyprawę, bo na kilka godzin, daleko na jakieś pustkowia. Znaczy to był park w
mieście, ale na zdjęciach wygląda jak szczera sawanna. Czekać tylko, aż pojawi
się lew jakowyś, albo inna bestyja. W piątek miałem długą sesję zdjęciową z
zachodem słońca, i udało mi się zrobić parę naprawdę ładnych zdjęć, a z jednego
jestem bardzo dumny. Następnego dnia (tj.
sobota) wstałem sobie spokojnie… o 4:30 rano, bo o 6:55 miałem lot do CT. O
bogowie! Wschód słońca zobaczyłem dopiero w samolocie, a całą podróż (krótką,
bo około dwie godziny leciałem) przespałem. Mamy za sobą sprawy sprzedCapeTownowe. Czas na pierwsze
spotkanie z nieznanym światem. Czułem się jak Armstrong lądujący na księżycu…
Zaczynamy!