Witam. Robię sobie małą przerwę w publikowaniu postów z Cape Town. To znaczy kolejny będzie za jakieś półtora tygodnia zapewne, ale na chwilę obecną chciałem się skupić na wszystkim innym. Jak mam wolną chwile, a pogoda uniemożliwia mi wyjście na zewnątrz (tak jak dzisiaj; wieje i pada cały wieczór), to siedzę i oglądam filmy, czytam książkę albo po prostu grzebię w internecie. To ostanie jest teraz nadzwyczaj ciekawe, gdyż zacząłem się uczyć języka Norweskiego, samemu. Tak, wiem, że to nie jest najnormalniejszy pomysł, ale mam koleżankę, która w razie czego mi pomoże, gdyż ona Norweski zna. Ale nie o tym dzisiaj. Chciałem wrócić do tematu filmów: albowiem obejrzałem ostatnio Pacific Rim. Wiem, że z "lekkim" opóźnieniem, ale nie było dosyć głośno o tym filmie, a to dziecko Guillermo del Toro, ojca takich dzieł jak Hellboy czy Labirynt Fauna (za te filmy go uwielbiam). Po takim reżyserze jak on, spodziewałem się czegoś więcej.
Nie będę szalał z długością tej recenzji, bo film nie wywarł na mnie takiego wrażenia, żeby o nim pisać długo. Zacznijmy od plusów: genialna wizualizacja. Efekty specjalne są powalające i nie mam im nic do zarzucenia, niektórzy uważają, że najlepsze w dotychczasowej kinematografii; ja tak nie uważam, chociaż są na prawdę bardzo dobre. Kreacja wielkich robotów przywodzi na myśl czasem Transformersy, a co się tyczy potworów, to podobne są do Godzilli.
Z całego filmu oprócz kwestii efektów specjalnych, podobały mi się dwie sceny: niesamowite pełne mocy wprowadzenie Hannibala Chou (Ron Perlman), który swoją grą aktorską oraz charakteryzacją przywodził na myśl genialnego i mocnego szefa światowego gangu. Co prawda kompletnie nie pasował według mnie do klimatu filmu, a jego postać była, za przeproszeniem, z dupy. Drugą sceną była retrospekcja Mako Mori (Rinko Kikuchi), która w całości mi się podobała i czuję podziw dla młodej dziewczynki, która wcieliła się w rolę małej Mako Mori. Co prawda scena nie była tak głęboka jak zapewne miała być, w wizji autorów, ale cóż poradzić.
I tym miłym akcentem przechodzimy do bardzo ważnej kwestii: FABUŁY. Sam zamysł jest ciekawy: potwory w stylu Godzilli wyłaniają się z dna Atlantyku oraz atakują różne mniej i bardziej znane miasta, w końcu ONZ tworzy niesamowitą broń do wali z nimi: ogromne roboty sterowane przez umysły żołnierzy. Niestety, dla jednego człowieka jest to przeciążenie umysłowe, i po kilku minutach on traci przytomność, z nosa leci krew et cetera, et cetera, dlatego maszyną sterują dwie osoby na raz, połączone mózgami. Ciekawe? Sami zdecydujcie. Mi się w miarę podoba pomysł, chociaż nie jest on powalający. Ale to zaledwie fabuła ogólna, tło całej produkcji. Główny wątek jest o wiele ciekawszy (i tu celowo został użyty sarkazm, bo wątek nie jest ciekawy. Ani trochę. Jest tragiczny. Na prawdę).
Główne wątki to: pomszczenie brata głównego bohatera, którego zabiły potwory, pomszczenie rodziny Mako Mori, którą zabiły potwory, uratowanie cywilizacji oraz innych bohaterów w ostatnim momencie. Ogólnie to najbardziej nieprzewidywalny wątek miłosny między głównym bohaterem a Mako Mori był oczywisty. Tak jak wiele innych rzeczy. Bohaterowie chcą pomóc w ostatniej głównej walce, robią coś źle, zostają zawieszeni, a gdy już dochodzi do głównej wali to wszyscy inni żołnierze polegają, a ci główni muszą być dopuszczeni do walki, i jak zwykle ratują całą sytuację. Banalne dialogi, liniowa fabuła, płytkie postacie i tragiczna momentami gra aktorska. No ale jest na co popatrzeć: wrestling w wykonaniu 100 metrowych potworów i robotów: czyż to nie jest piękne?
Film zaliczam do kategorii: raz i wystarczy. Dobre na nacieszenie się efektami specjalnymi, obejrzenie tych dwóch, wyżej wymienionych scen i tyle. Dziękuję.
Ezoteryczny Byt
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz